Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i fartuszku na czarnej sukni, co przed laty. Tylko teraz miała włosy całkiem siwe. Wpuściła ją bez słowa i poszła zameldować pani.
Po chwili wprowadziła ją do sypialni księżniczki. Pokój był urządzony surowo, z uwzględnieniem koniecznych potrzeb człowieka. Bukiet białego bzu oranżeryjnego z pewnością przysłała ręka przyjazna. Stał u węzgłowia łóżka, na którem leżała żółta i wyniszczona starsza kobieta. Patrzyła w tej chwili na obraz Chrystusa. Wisiała nad nim atłasowa wstęga z wyszytemi na niej wyrazami: „Mnie żyć jest Chrystus“.
Księżniczka Tarachońska zwróciła na wchodzącą oczy, przygasłe od cierpień fizycznych. Przyjęła z życzliwym uśmiechem ucałowanie ręki, leżącej bezsilnie na kołdrze.
— Księżniczka chora? — zapytała panna Antonina zaskoczona.
— A tak. Na raka. Umieram tak sobie pomalutku od pół roku.
— Ależ mając takie środki wyleczyć się łatwo!
— Przeciw woli Bożej i doktór nie może.
— To są straszne cierpienia. Tak cierpiąc, można zwątpić we wszelką Opatrzność.
Księżniczka uśmiechnęła się i uśmiech ten na twarzy, pobróżdżonej męczarnią ciała, był jak zwycięstwo duszy nad materją.
— Dusza zawsze tak samo ciemna. Tak samo nie rozumiejąca, — wymówiła pobłażliwie.
— Czemuż to ciemna, — obraźliwie nadęła się panna Antonina, — dwa lata byłam na kursach. Obracam się w środowisku inteligentnem.
Księżniczka nie odpowiadając, czekała na dalszy ciąg wynurzeń. Wiedziała dobrze, że egoistyczna istota nie