Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była to księżniczka Tarachońska. Bardzo religijna, nie wstąpiła do zakonu, a żyła w świecie, czyniąc dobrze po swojemu. Uważała się nie za właścicielkę, lecz za administratorkę swej ogromnej fortuny. Ofiarnością jej nieraz kierował ksiądz Justyn, którego oceniła odrazu, przy pierwszej znajomości.
Pannę Antoninę skierowano do niej, jako zdolną dziewczynkę, która skończyła szkółkę wiejską i na gwałt pragnęła wiedzy. Dopomogła jej do ukończenia szkoły średniej i wyprawiła do Krakowa, na kursy Baranieckiego, zaopatrzywszy w list do Sióstr Urszulanek, które miały dokonać jej konwersji na katolicyzm.
Zamiast tam się udać, panna Antonina drapnęła na kursy do Moskwy, dając folgę swym instynktom, ciągnącym ją do życia rozluźnionego, bez wędzideł wyższych nakazów kultury.
Ale teraz była Polska Niepodległa i na wszystkie grzechy przeciw polskości zapadła amnestja. To też panna Antonina, chociaż z wewnętrzną obawą, wybrała się do księżniczki. Z gruboskórnem niezrozumieniem psychologji istot wyższych od siebie, ubrała się najokazalej, z całym podkasanym szykiem współczesnej ćmy dancingowej. Niech wie księżniczka, na co to ona wyszła.
Znalazłszy się przed drzwiami staroświeckiego pałacyku, poczuła to samo przykre onieśmielenie, które przytłaczało ją wobec „panou“, kiedy trzeba było iść ze zleceniem ojca do dziedziczki Wasilewskiej. Przez chwilę stała, wahając się, przed mosiężną rączką dzwonka z główką lwa. Nagle zebrała się w sobie i pociągnęła.
Otworzyła ta sama pokojowa białym czepeczku