Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszyscy mężczyźni są w takich razach nieodpowiedzialni. Sprawa wiadoma i bardzo banalna. Więc cóż, szlachcicu rodowy, przyznajesz się, żeś mnie, młodą dziewczynę-sierotę chciał tylko skompromitować i rzucić.
— Wiesz, że dawno byłbym wziął ślub z tobą. Tu chodzi o zmianę wyznania.
— Ach, cóż tam twój katolicyzm! Wiarą od obowiązku się zasłaniać! Panu Twardowskiemu o duszę chodziło, a i to słowa nie złamał. Ale on nie był kokainistą!
Wasilewicz się żachnął.
— Podła... Tyś sarna mi kokainę podsuwała...
— Czy ja rozumiałam? Mnie nauczyli, chciałam ciebie uspokoić. Ale ty mężczyzna świadomy — gdzie twoja wola? Ożenisz się ze mną, leczyć ciebie będzie trzeba.
Wasilewicz zapytał ze zjadliwą ironią:
— Czemu nie przed ożenieniem? Że bym zaś na oczy nie przejrzał.
Czuł, że powinien się szarpnąć i wyrwać jak z hańbiącej niewoli. Ale po chwilowem podnieceniu na dancingu schodziła na niego znowu niemoc i rozpaczliwe łaknienie narkotyku, za który nałogowiec gotów był sprzedać duszę. Przywoływał siebie dawnego, z przed czasów upadku i nie mógł zrozumieć, gdzie się podziała jego wartość i siła. Roztargały wiatry... Rozproszyła się po źdźble w brudnych orgjach...
— Zmartwychwstać! — załkało w nim wszystko.
— Jeżeli nie możesz zmienić dla mnie wiary, czego ludzi odemnie odpędzasz — podjęła panna Antonina podniecona — chcę urządzić sobie życie, chcę mieć swój dom, bawić się, przyjmować. Inżynier mnie