Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo znam synka jubilerskiego, kolegę z frontu — zasypywał się jeszcze gorzej Czupur, czerwony, jakby go z wrzątku wyjęto — zacny chłop, wcale nie nosi złota ani kamieni. Pisałem do niego.
— Mógłby gryźć djamenty, jak rzepę. Przejadło mu się. Czy chodziło o zniżkę na pierścionek?
— Władek, odczep się, bo cię zbiję!
— Cicho, nasz obszarnik się obudził!
Wasilewicz wstał orzeźwiony snem. Przyjęto go owacyjnie. Gość na odludziu!
— Chce pan obejrzeć jezioro? — zaproponowali oficerowie — bo odeślemy pana do miasta dopiero jutro rano, z okazją.
— Dobrze, nie byłem nigdy w tej okolicy.
Wyszli nad jezioro, słońce zachodziło. Na brzegu suszyły się rozwieszone sieci. Na białym piasku leżało kilka łódek. Między niskiemi zaroślami łoziny widać było jeszcze niemiecką zagrodź z drutu. Zerwał się wiatr przedwieczorny. Bałwany wysokości człowieka przewalały się po głębinie, jak czarno-szare igrające walenie.
— Głębokie to jezioro? — zapytał Wasilewicz
— O, głębokie! Utopić się jeszcze łatwiej, niż w bagnisku; który to eksperyment już ma pan za sobą.
Wasilewicz radował jeszcze oczy widokiem czarnej ściany sosen, ujmującej z przeciwległej strony obręczą falującą wodę. Odwrócił się ku towarzystwu. Spostrzegł nieobecność porucznika Czupura.
— A gdzież porucznik?
— Uciekł. Chce pan, to go przyłapiemy u ładnej panny.
— O, czy to nie będzie aby niedyskretnie?
— Gdzie tam, — wmięszał się kapitan, dowódca kompanji, — ta panna — to działaczka, osoba z sercem