Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siostrzanem dla wszystkich. Boję się, że biednemu Czupurkowi nie wiele przyjdzie z tych zalotów. A szkoda! Chłopakowi nic nie brak ani w garści, ani na rozumie.
— Serce złote!
— Więc lepiej nie dokuczajcie! Akurat możecie go zranić w najgorszej chwili, nie wiedząc, że tkwi z nogami w tragedji, jak w bagnie.
Młodzi wojacy umilkli, szczerze zatroskani o los ulubionego kolegi.
— Panie kapitanie, mnie się nie podoba ten człowiek, — ozwał się nagle podporucznik.
Przechodził z książką w ręku osobnik wyglądający na pół inteligenta. Spodnie w butach, czarna rubacha wypuszczona na wierzch i podpasana samodziałową taśmą.
— I mnie się on nie podoba, — zmarszczył się kapitan, — zwracałem uwagę policji. Mówią, że papiery ma w porządku. Przyjechał niby do krewniaka na lato. Do czego tu się przyczepić?
— A do tego, że się do panny Zosi przyczepia. Wysiedlić — i już.
— Masz ci! A konstytucja?
Podporucznik palnął się po szabli.
— O to moja konstytucja na pograniczu!
— Akurat, — mruknął kapitan posępnie, — zrobią gwałt na całą Polskę: rządy soldateski, militaryzm, przemoc.
Podeszli do czystego domku, otoczonego ogródkiem. Rosły w nim wysokie malwy i słoneczniki, tworząc gorącą plamę wśród szarego drewna całej ulicy.
W sionce drzwi były otwarte. Izba z ławami szkolnemi, obwieszona rycinami, obrócona była chwilowo na bibljotekę. Niewielka szafka z białego drzewa pełna