Strona:Andrzej Strug - Z powrotem.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Cichemi krokami zbliżyła się do łóżka stara niewiasta. Uklękła i na klęczkach wsunęła w rękę umierającego zapaloną gromnicę. Błagalny jej, przejmujący głos, wymawiający słowa litanji za konających, ponury żółty odblask świecy przekonały Anltka, że już niema żadnej nadziei.
Przez cały czas ceremonji modłów trwał w skamieniałem osłupieniu.
Na ojca już nie patrzał. Wpatrywał się w tę bliską chwilę, która dosięgnie go natychmiast po śmierci ojcowskiej. Oto idzie nie spiesznym, pewnym krokiem, rośnie w oczach, potężnieje, jeszcze parę sekund i nielitościwem brzemieniem osunie się nań, jak skała. Już z tym ciężarem dalej przez życie wędrować będzie, jeno jakże z nim z miejsca ruszyć?.. Z tym nieskończonym wiecznym żalem, z tą krzywdą, wpatrzoną w niego smutnemi oczyma... Wszędzie, na każdej drodze, stanie przed nim widmo ojca z temi krzywdy i łez pełnemi oczami. Patrzeć będzie, nic tylko patrzeć. A pod takiem spojrzeniem wije się dusza.
Wczorajsze sprawy i całe życie dawne, pełne czynu, grzmiące walką, wydawało mu się snem, który minął. Oto się zbudził. Dzień nowy idzie pusty, ściele się bezmierną, nagą niziną, gdzie na niczem oko, na niczem myśl spocząć nie może. Ani racji, ani celu. Ech, podziać się gdzie z tego świata, gdzieś się schować przed tym dniem nowym, przeklętym...
Po pokoju rozchodził się ciężki, cmentarny czad zgaszonej świecy.
— A więc to już... A więc...