Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z każdym może się natychmiast pokłócić o byle co, o jedno słowo i o wszystko. Przed dworem warta z dobytą szablą. Na ganku młody chłopiec, oficer, pochylony nad talerzem, pakuje zawiesiste kawalce szynki i przez tę szynkę przepuszcza stłumionym głosem wiekopomne nowiny. Ojciec rozpromieniony i zapłakany. matka, Janka wniebowzięte. Kuba siedzi z wybałuszonemi oczami ogłupiały. Siostra przewierciła go triumfującem spojrzeniem. W tych oczach było natarczywe zapytanie. Jak ona śmie...
— Marek, to ty?!
Kolega Gzowski, opalony na czarno, w siwej ułance, jest wypiękniony i niepodobny do siebie. Gdzież się podziało widmo z krakowskiego dramatu? Uściski i początek bezładnej gadaniny. Ostra strzelanina tryska tuż za ogrodem. Jeszcze jeden strzał.
— To nic — placówki. Zaraz tu będzie cały dyon.
— Co takiego?
— Co?
— Dyon?
— Dywizjon, tak się mówi dla skrócenia.
— A ty co — tak sobie?
— A tak, cóż miałem robić?
— No tak... — I Gzowski podsuwa mu pod sam nos brudny, opalony paluch i pierścionek z nikłym brylancikiem.
— Ach, mój drogi, mój drogi, cóż to za dziewczyna, co za człowiek!... I sama — to niewiarogodne — pierwsza do mnie przyszła, jak tylko kadrówka miała