Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zapytuje: czy to Kraków? Cóż to jest? Ściska go ktoś za rękę. Mały Ignacek patrzy weń sprytnemi oczkami, które wszystko rozumieją. Mały potakuje dobrotliwie: byczo jest, wszystko pysznie! A pan Tuchołka? Na to Botwid śmieje się drewnianym głosem, po angielsku i bełkoce po swojemu, ale Marek wszystko rozumie, jak po polsku. Wsłuchuje się i wie, że jakaś wielka radość... Że już teraz... Nareszcie!
Obudziła go cisza. Tylko gdzieś na wielkiej dalekości stał murem nieprzerwany, jak odgłos nadchodzącej burzy, akord głuchy i podziemny. Słońce było wysoko. Wspiął się na grzbiet, skąd można było sięgnąć dookoła. Na zachodzie za lasami mgła dymów. Pola puste. Na folwarku cisza. Oto prawda dnia, a tamto było omamieniem. Nagle tuż pod nogami, na dnie bocznego parowu, który otwierał się ku polu buraków, ujrzał między kępami leszczyny stłoczoną gromadę osiodłanych koni. Konie kiwają łbami, parskają, skubią trawę i zapamiętale oganiają się od bąków. Strzemiona podzwaniają, pot koński bije od dołu rześkim oparem. Kilku młodych żołnierzy pokrzykuje na konie, paląc papierosy. To już oni! Niemcy? Austrjaki?
Na folwarku ani śladu tamtych. Zostały rowy, rozpoczęte umocnienia, ścięte lipki, rozebrana stodółka. Przed kuchnią kupka ułanów z krótkiemi karabinkami za plecami. Siedzą i stoją, piją mleko i wgryzają się w olbrzymie pajdy chleba ze serem. Z biciem serca, ze wstydem i z pewną ku nim odrazą przechodzi Marek przez ciżbę. Ucałowałby każdego, a zarazem