Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruszać za kordon. Po tylu tragedjach takie nadspodziewane szczęście!... A jej listy!...
Tętent i szczęk. Nawała konnych wlewa się na podwórze od strony pola. Pchają się przez wszystkie przerwy między budynkami, przez rozgrodzone płoty. Już ich pełno. Tuman kurzu i ostry dech koński. Młodość. Rozpęd. Siła. Pierwszy dyon idzie w pościgu. Marek patrzy w wizję nieznanego świata, ale to wszystko własne, od dawiendawna urodzone w duszy. Zawsze, zawsze o tem wiedział, jeszcze kiedy! Wówczas z małym Ignackiem, z panem Tuchołką...
Opamiętał się dopiero daieko za Bugiem. Długo szli w rezerwie przez spustoszone poła, przez spalone bezludne wsie. Zagubieni wśród olbrzymich mas obcego wojska, ciągnęli w kurzawie gościńców, na spiekocie, w pocie i utrudzeniu. Strzałka już zaprzestała harców i próżniaczej dworskiej swawoli, wdrożyła się do karności, nauczyła się oszczędzać siły na tej niezwykłej wycieczce, która trwała od świtu do nocy w ciągu tygodni. Szła we dwójce, pilnując swego miejsca. Chochoł, który aż do Bugu wiernie biegł przy szwadronie z wywieszonym językiem, znikł gdzieś, snać zbałamucony przez zdziczałe bezpańskie psy, które bandami hasały przez pola, żyjąc padliną. Marek miał za towarzysza w dwójce starego marsowego żołnierza, który od początku wojny niezłomnie tkwił w szeregu. Był to szczeniak z siódmej klasy z oficjalnym pseudonimem „Cosinus“, nazywany potocznie Koźminkiem. Wobec nowego kolegi zachowywał się milcząco i wyniośle. Marek przekupywał go papie-