Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dał od niego ostatniej rozmowy (jeszcze jednej) i został sam. Dostrzegł w sobie nieśmiałe szeptanie radości. Ktoś mu pokazywał krople rosy na zbożach i ledwie dostrzegalne pasemka mgieł, snujących się pod Kopcem. Patrz! Patrz! W dali ciemne wieże i czerwone dachy miasta, wgórze piętrzy się Wawel. Stał i czekał. Od oddalającego się coraz bardziej towarzystwa dobiegały chóralne głosy:
„Pod Krakowem czarny las!...“
Piosenka ta była słowem zaklęcia. Natychmiast szczyt kopca zapłonął od słońca. Zbudziło się, rozwarło oczy ukochane miasto i spojrzało tysiącem zmieszanych barw. Wydęła się w bezmiar kopuła niebios. Zaiskrzyły się rosy. Ozwały się z oddala za porannym powiewem pachnące trawy i zioła, co gdzieś tam leżały w pokosach. „Po zielonym moście jadą dziwni goście...“ Witajcież!
Chłonął czar chwili. Pełną piersią brał w siebie rzeźwe tchnienie poranku. Osnuły go i przykuły do miejsca dziwy zjaw niespodzianych. I wróżby szczęścia, i jasne drogi życia, i zamęt jakichś ogromnych spraw, i sława walk, i chluba ciężkiej ofiary, i za wszystko nagroda — radość. Szeptała pokusa, kazała patrzeć hen, ponad wszystko, w słoneczną krainę przyszłości dalekiej. Nie zaznaj strachu przed niczem! Żyj! Zgasły, pierzchły z duszy tajemne głosy. Gdzieś opodal zawrzasła ostro komenda. W cudownej godzinie tego poranku była fałszem, zgrzytem. Skazili senne oblicze matki-ziemi ci żołnierze, rozciągnięci na skraju Błoń w kilka zwartych ciemnych linij. Śród