Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

barw przyrody, na tle polskiego Krakowa byli brudną plamą. Marek omijał ich zdaleka bokiem. Szedł, nie patrząc, byleby prędzej stracić to z oczu i nie oglądać więcej c. k. mustry. Ścigał swoje marzenie. Dognał go rytmiczny śpiew żołnierski — nadspodziewany. Stanął i patrzał. Kompanje wracały ku miastu w kolumnie marszowej. Cywilne kapelusze, szare kurtki strzeleckie, popodwijane spodnie, sztylpy, maciejówki. Zbieranina maszerowała tęgo, aż tętniła ziemia. W młodzieńczych głosach dźwięczała ochota i radość. To oni...

Więc gotuj broń i kulę bij głęboko.
O ojców grób bagnetów poostrz stal...
II

Nadchodziły wieści coraz gorsze — coraz lepsze. Ostatnie komunikaty w ostatnich gazetach z Warszawy były nader nijakie. Potem już tylko niejasne nowiny, pogłoski i alarmy, roznoszone przez żydów. W tych niepewnych dniach jeden jedyny Froim przynosił do dworu skąpe wiadomości, które oględnie cenzurował i wreszcie wypowiadał panu dziedzicowi szeptem. Młocarnia huczała od rana do nocy. Dziedzic klął i spieszył się omłócić, co się da, i zdążyć sprzedać, zanim przyjdą Niemcy. Był strapiony. Albowiem życie spędził w spokoju, bez żadnych pozadomowych aspiracyj. Nie miał się z czego cieszyć i nie miał się na co skarżyć. Wojna zrobiła z niego polityka i dyplomatę. W domu zaczął się parlament. Spory, partje.