Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gnięty przez mądrzejszych od siebie w pewne sprawy konspiracyjne, uwierzył tak dalece w szczytne fikcje, że stał się fanatykiem, man jakiem i karykaturą niebezpieczną dla powagi pewnych zamiarów, boć — co dopuszczał i Marek — nie mogło tam być i bez niejakiej powagi. Darasz trzymał się sztywno, jakby kij połknął, odzywał się tonem bezwzględnym i kapralskim, patrzył na każdego ostro i wyzywająco. Zawsze w maciejówce, w szarej kurtce i sztylpach, o każdej godzinie gotów był do marszu na Warszawę. Gadania nie było z nim żadnego. Od pierwszych słów dyskusji wymyślał i sobaczył, inaczej przy swej zapamiętałej gorliwości mógłby przekonać niejednego z wątpiących.
— Cóż, Marek, jeszcze nie? — rzucał mu ostro i z pogardą, wysoko zadzierając brodę.
— Uważaj-no, jeden guzik masz niezapięty, żeby cię zaś nie postawili pod karabin!
— Mogę się całkiem porozpinać, żebyś...
Inni zagorzalcy byli daleko mniej pewni siebie. Ktoś tem wszystkiem rządził, ale do wysokich sfer Marek nie miał dostępu.
Późnym wieczorem poszli kiedyś całą bandą na Panieńskie Skały. Tam palili ognie, śpiewali, zakochane pary porozłaziły się po ciemnościach, noc była przepiękna i Marek zachwycał całe towarzystwo patetycznym wykładem o gwiazdach. Sława była weń wpatrzona nieprzytomnemi oczami, kolega Gzowski umierał. Tak doczekali świtu. W drodze powrotnej Marek nieznacznie, jak to on umiał, odczepił się od towarzystwa, zbył czemś tragicznego kolegę, który żą-