Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

która już idzie, nadchodzi, nadejdzie i wszystko odkupi. Cóż mogę więcej? Daruj, pożegnajże mnie spojrzyj ostatni raz! Znał teraz całą, wszystką prawdę o sobie i o niej, ale za późno było na słowa, choćby umiał je wypowiedzieć, gdyby nawet zdołał przemówić. Zatopił w niej uwielbiające spojrzenie i jeszcze raz, ostatni raz wchłaniał ją w siebie, żeby była w nim i z nim, gdy odejdzie w swoją nieznaną dal. Więc nic? Napróżno. Oczy wbiła w ziemię i bezwiednie co chwila odgarniała włosy, które jej spadały na czoło. Była niedostępna, nadludzka i onaż to była, na którą poważył się był... Chciał zawołać głosem wielkim, porywał się, by runąć do jej stóp. Stał jak przykuty za obie ręce do kamiennej balustrady, do tego miejsca, skąd blisko do wiecznej nocy — jeden skok. Niespodzianie podniosła głowę. Marek uchwycił jej spojrzenie i dopieroż poznał, co był uczynił. Uciekał w strachu śmiertelnym przed temi oczami, obrócił się w miejscu lekko, nie czując swego ruchu, przełożył nogę przez poręcz, mocno zacisnął powieki. Zgasł on i cały świat. Słonce pchało się jeszcze do oczu czerwoną ciemną nicością i w tej łunie łomotało gdzieś głucho jego serce. Nic, prócz jedynej, ostatniej pamięci — pocom ja żył! Tylko poto! Już! Już! Już! Już! Szybko, skokami biło rozjątrzone serce. W zgrozie i w szczęściu przechylał się, przeważał się już cały, odrywał się od siebie i jak w gorącym wichrze rozkoszy uczuł, że go ktoś chwyta za szyję, przechyla, obala go wtył. Gdy otworzył obłąkane oczy, ujrzał ją tuż przed sobą. Jej rozrzucone włosy paliły się