Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się mocno, mocniej, najmocniej, zatopiła się w nim i zginęła.
Marek stał na balkonie, w słońcu i patrzał wdół na cichą, pustą ulicę. Dziwne to było miejsce. Wyraźnie widział pod sobą każdą kostkę bruku, każdy listek młodych drzew. Wesoło podskakiwały wróble, szukając czegoś po ziemi, i ćwierkały zawzięcie. Ani jednego przechodnia, już zawczasu każdy strzegł się i omijał to miejsce. Ulica była odcięta od miasta, zamknięta niewidzialnem zaklęciem. Przechylił się przez kamienną balustradę i bacznie, uporczywie patrzy pod siebie. Ulica powoli zapada się w głąb, balkon chwieje się pod nim, przechyla się łagodnie, rytmicznie, jak na falach. Wróble spłoszone podrywają się całą gromadką i, piszcząc w przelocie, toną wśród liści. Ktoś zamyka pośpiesznie okna otwarte nawprost na czwartem piętrze. Drugie... Trzecie... Czwarte... I ten już wie i nie chce na to patrzeć, nie chce nic słyszeć ani wiedzieć. Marek czeka, aż zamknie ostatnie okno. Zimno przenika go nawskroś w rozżarzonem słońcu południa. Więc to już? Już? Napróżno pyta. Stamtąd poza nim ani słowa, ani dźwięku, ani szmeru. Bez litości milczy straszny pokój, wydał swój wyrok i czeka. Już się niecierpliwi. Zaraz. Ach, zaraz! — jeszcze jedna, jedyna myśl-zgroza, myśl-zachwyt, jedno ostatnie spojrzenie. Odwraca się, patrzy w głąb. Oślepiony słońcem, zrazu widzi jeno zamęt przepływających cieniów i barw. Niewyraźnie majaczy postać siedząca w kącie pokoju, tuż o parę kroków, a daleko już, jak daleko! Ośmiela go ta dalekość i chwila,