Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/408

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

karkiem włosy zwinięte w węzeł połyskują rudawemi płomykami. Ocknął się, raz jeszcze rozejrzał się wokoło, jak gdyby chcąc się o czemś ostatecznie upewnić i bez wahania wpadł do gabinetu. Ponosiło go natchnienie obłędu niepoczytalne, lekkie, śmiertelne, nieomylne. Spytał stanowczo, groźnie:
— Pani wyjeżdża jutro?!
— O siódmej rano...
— Nie! Nie! Nie!
Spojrzała nań z przestrachem, ogromnemi oczami. Rozchylone usta drgały, ale nie wymówiła ani jednego słowa. Oplotła się ramionami, zwarła się w sobie, nisko pochyliła głowę. Patrzyła nań z pod brwi, nie odrywając oczu, oniemiała. Dygotały kurczowo zaciśnięte kolana, zwinęła się w kłąb, wparła się w kąt kanapy. Oczami jeszcze trzymała go na wodzy, bo gdy odejmie spojrzenie... Stał w progu, a był to jak gdyby nie on, lecz jego widmo, które już przychodziło o zmierzchu dnia lub po nocy i przerażało, pociągało i znikało zawsze. W jasnym dniu był wyraźny, obcy, straszny. Jeszcze chwila, jeszcze jedna chwila i opadły wysilone, śmiertelnie znużone powieki. Wszystkiemi swojemi siłami walczyła z nim w ciemnościach — koszmar znajomego snu. Odpychała go rękami, kolanami, sprężyła się cała. Ale już omdlewają ręce, nogi. Zaraz się zbudzi. I jak na chwilę przed obudzeniem ogarnęło ją szaleństwo, bezwład snu, jego władza. Osunęła się, zepchnięta z jakiejś krawędzi. Jak we śnie, gdy już leciała w niezgłębioną czeluść, chwyciła się zań z całych sił, owinęła go ramionami, przygarnęła