Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Goślicka skręciła w swoją ulicę, nie zważając nań zupełnie, jak gdyby szła sama jedna. Odrazu przyspieszyła kroku i Marek, jak pociągnięty, bez wahania podążył za nią. Nieznajomy, wspaniały motyw, jak hymn zabrzmiał z poza ogrodzenia Doliny, rozrastał się, wznosił się w akordach — ach, jakże był mu potrzebny w tej chwili, on właśnie, ten sam! Ktoś go odgadł, ktoś o nim wszystko wiedział i oznajmia mu teraz? Co? Co? Słuchał, cały uniesiony na dźwiękach, i czekał. Ale hymn urwał się nagle tak samo, jak się był odezwał. Wśród ciszy przewijało się i zamierało jego odbicie gdzieś aż w głębi duszy.
Ani go zapraszała, ani go wypraszała. Otworzyła drzwi, weszła bez jednego słowa, on za nią. Zamknęła drzwi i, porzuciwszy go w ciemnym przedpokoju, odeszła gdzieś w głąb mieszkania, znikła. Nic go już teraz nie mogło zadziwić.
W saloniku wszystko było poprzewracane do góry nogami. Walizki, porozkładane rzeczy, drobiazgi. Dywan zwinięty w rulon, okna ogołocone z firanek, meble porozstawiane byle jak sterczały martwo w białych pokrowcach. Marek z tępą rozpaczą stał wśród nieładu. Tutaj kończyło się coś nieodwołalnie. Rozglądał się po zrujnowanym pokoju, jakby nie rozumiejąc jeszcze, że wyrok zapadł, choć było te oczywiste i bardzo proste. Cóż tu znaczy on? Nastręczała się wizja nieznajomego Helu i stała przed nim uparcie w postaci szerokiej wydmy nad wodą. Nad samą wodą pani Goślicka do niepoznania odmieniona w skąpym kąpielowym stroju. Lśnią w słońcu obnażone nogi i ramiona, nad białym