Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/411

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w słońcu. Mocno zaciskała w swoich dłoniach obie jego ręce i ciągnęła ku sobie. W twarzy skażonej przerażeniem drgał i znikał, odradzał się, przemykał i gubił ślad, cień uśmiechu. Zaledwie dostrzegalny, nieuchwytny, nie dozwalał się pojąć, nie dozwalał w siebie uwierzyć. Gdy tak stali twarzą w twarz zbliska, z poza drzew wynurzył się, rozpostarł się, jak obłok na niebie, wspaniały głos hymnu. Orkiestra powróciła do pracy, gotując dla ludzi dzieło wiekopomne, wiecznie młode, godzinę zapamiętania i cudu ku pojęciu i poznaniu siebie i całej głębi nikłego życia i jego całej radości. W akordach potężnego śpiewu splatała się wielkość i niedola człowieka w tysiącogłos jego przeznaczenia, w jego żywot, jego śmierć. Długo drgało po nim milczenie. Zapatrzeni w siebie, w zapamiętaniu tej chwili poczynali niewiadomy, nowy swój żywot. W ich duszach wciąż jeszcze grał hymn na chwałę życia. Od obszaru miasta płynie ku nim zgłuszony i niejasny szmer — pogłos powszedniego dnia, który niesie w sobie wszystko.


KONIEC