Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czyjeś oczy... Zanim je poznał, już się przeraził, jak gdyby się stała rzecz niepojęta.
Stoi tuż. Ona go widzi. Marek uparcie patrzy w szybę. Royal Gallery... L’Illustration... Die Kunst... The Studio... Jeżeli zacznie pierwsza... Ale on zanic na świecie... Zanic! Oczy gasną, znika zarys białego kapelusza. Marek przerażony odrywa oczy od szyby. Jest, stoi, patrzy ku niemu ukradkiem. — Ach, sama wiesz, żeś wszystkiemu winna! Ty przeklęta! Ukochana... Już go ogarnia żałosno-radosne roztkliwienie, ugina się w niewoli. Jej niepewne, nieśmiałe spojrzenie odmienia go w jednej chwili. Kłania się nareszcie i czuje, że ponosi go jakaś zła siła. Staje się ponad miarę swobodny, lekceważący, uśmiecha się niemal drwiąco. Pani Goślicka spuszcza oczy. Zaczyna się najgłupsza rozmowa. Najgłupszą rozmowę przerywa jakiś stary pan, bibljofil i krótkowidz, który wsuwa się między nich, dotyka nosem szyby. Marek z nienawiścią patrzy na jego obwisłą, brudną panamę, na obstrzępione szpargały, które mu wypychają wszystkie kieszenie, Idą Nowym Światem. Zaledwie coś się nawiąże, natychmiast rozłączają ich ludzie, włażą między nich, przeszkadzają, potrącają. Przedzierają się przez tłum. Ona jest zwinna, lekka, wysmukła, zresztą jej z drogi ustąpi każdy z tych panów. Wyprzedza go, oddala się. Marek jak pijany roztrąca przechodniów i goni za nią; jest dziś wyjątkowo niezgrabny, to wzmaga jego złość. Gdy się zrównali, zapytuje niedbale:
— Pani jeszcze w Warszawie?
— Tak. A pan?