Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Owszem. Gdzież pani wybiera się na lalo?
— Na Hel, sama nie wiem poco, ale jutro już wyjeżdżam.
— Jutro? Doskonale pani robi. Co za upały!
Marek powtarza sobie wkółko — jutro, jutro, jutro — bo nie rozumie tego słowa. Jeżeli ona wyjeżdża jutro... Ze złości zapada w jakieś niepoczytalne zaćmienie.
— Więc jutro pani jedzie? Doprawdy, wolałbym panią spotkać jutro, nie dzisiaj.
— To byłoby niemożliwe, jutro mnie tu już nie będzie.
— Właśnie dlatego!
— Jakto? Nic nie rozumiem.
— Nic? Aż nic? To już doprawdy za mało, szanowna pani. Bo nic to znaczy przecież naprawdę nic! Nie odpowiedziała. I jemu odjęło mowę. Utknął w nim wezbrany potok natchnienia. Miał jej wypowiedzieć wszystko, wszystko do dna i to, co dawno już się należało, i to, co teraz dopiero odgadł w sobie. Ona musi to wiedzieć, bo nigdy już się nie spotkają. Szli w milczeniu. Marek czuł obok siebie lekki, posuwisty rytm jej kroków, szelest sukni. Dość było obrócić głowę, by ją ujrzeć, dość było wyciągnąć rękę, żeby jej dotknąć, a jednak była ona jeno zamętem, złudzeniem. Sunęło obok niego widmo jego nieustannych, nieprzeliczonych myśli, upragnień, natchnień, żalów, wzlotów i upadków, chwil dobrych i złych, modlitw, przekleństw. To jego własne, samotne opętanie, szaleństwo przywidzenia, marzenie o niemożliwości, chi-