Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marek nie spodziewał się już niczego. Skończyło się rozkoszne, pocieszne widowisko świata i ludzi, na które oddawna patrzał z wyżyny, odosobniony i samotny. Sromotnie spędzono go z nieswojego miejsca i cóż za pociecha, że o tem nikt nie wie? Wstyd przed sobą był najgorszy. Nie pozwalał zamarzyć, zapamiętać się w zmyśleniu, nie dał z ubocza podpatrywać osobliwemi oczami osobliwości, zapełniających ten świat. Gdy opadła czarodziejska zasłona wyobraźni, życie naraz stało się przeklęcie zwyczajne i tylko prawdziwe. Zrobiło się ciasno, duszno. Doprawdy, nie warto było żyć.
Okna księgarni, przed któremi tak lubił wystawać, dręczyły go teraz niezmiennie, gdziekolwiek je mijał. Było to prawdziwe opętanie. Ból go przejmował, gdy ujrzał nową powieść, gdy na tomiku poezyj odczytał nieznane czyjeś imię, wchodzące do literatury nieśmiało i uroczo. Cierpienie jego było zbyt szczere, by miał komukolwiek zazdrościć, kogokolwiek oskarżać. Któż był winien, że tak się z nim stało? Nikt. Za każdym razem, gdy patrzał w okno księgarni, żegnał wszystkie swoje marzenia. Mozajka barw, formatów, tytułów, winiet, zwały ksiąg, książek, książeczek. W każdej, nawet najskromniejszej zamknięty świat, światek, bodaj zakątek życia, płomień, płomyk, iskierka czyjejś duszy. W wielkiej szybie majaczy w odbiciu prawdziwe życie — ulica i ludzie. Ruch uliczny prześlizguje się widmowo po szkle i wikła się z tem, co spoczywa zamknięte za oknem. Na tło rozłożonej, wielkiej, ozdobnej księgi albumowej pada nikły zarys białego kapelusza,