Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

moce, zatupoce w sieni Kuba, obija buty ze śniegu, otworzy drzwi szeroko, mróz wali do zacisznego pokoju. Wpada Kuba z krzykiem, z hukiem, z jakąś radosną nowiną, gada a gada — ależ ten Kuba jest siwy?l Rozpina ciężką wilczurę, zapuszcza rękę w bezdenną kieszeń i ciska na stół grubą książkę Markowi pod same oczy. Grzmi śmiech Kuby barani, aż dźwięczą szyby. Ha-ha-ha! Marek szuka okularów, śpieszy się, maca się po kieszeniach, szuka wszędzie nieudolnie, nieskończenie długo, wreszcie porywa książkę i, nosem wodząc po okładce, czyta pięknie odbity tytuł: Marek Świda — Powieść o Polsce. Łzy tryskają mu z oczu. Doczekał. Wie, co jest w książce, od deski do deski, wie, każdą jej kartę ma w duszy, wszystkich jej ludzi co do jednego zna ze starej przyjaźni, bo życie z nimi spędził. Przyciska książkę do piersi dygocącemi rękami, wznosi do góry zapłakane oczy i w lusterku, wiszącem tuż powyżej, widzi w czerwonem świetle słońca, które zaraz się skryje, swoją białą głowę, zestarzałą, pooraną twarz... Jego marzenie, jedyne dzieło żywota — powieść o Polsce. Za — niego pisał ją chrześniak imiennik, Kubów i Jagnieszcyn syn, młodzieńczy Marek Świda. Czyż to nie wszystko jedno?
— Gdzież się podziało moje życie?!
Zawołał Marek głosem wielkim, strasznym. Zawołał i obudził się. Zatruła go mara senna. Otrząsał się ze zgrozy. Zgroza stała ponad drwinami z senników egipskich, z wróżb, z przywidzeń i z nastrojów. Zatarł się obraz, został w duszy cierń jego prawdy.