Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/391

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

prawica, ani lewica. Praca tytaniczna — nie macie wyobrażenia, ile w Warszawie jest banków! Pod naszym manifestem znajdziecie nadzwyczajne, nieoczekiwane nazwiska. Udało nam się pozyskać...
Już poleciał. Marek nie zdążył mu nawet wypomnieć brzydkiej zdrady Nusyma. Całe to przesilenie psuło mu jego powieść o Polsce. Przesiadujący w wieży z kości słoniowej samotny filozof lub prostak doktryner, mogli sobie nie zważać na to, co porabia i wyrabia Sejm, czyli czterystu panów, zamkniętych w ex-instytucie dla panien, przy ulicy Wiejskiej. Niepodobna było pominąć lub zlekceważyć tego miesiąca, albowiem jego nieodgadniony posiew zakiełkuje, wzejdzie, wyrośnie i pomimo wszystko długo popamięta go Polska. Jednak uparcie prześladowało go przywidzenie, że podobne ewenementa, ze wszystkiem, co się dzieje dookoła nich, co je poprzedziło i wywołała, i to, co z nich wyniknie, obce są i obojętne w obliczu jakiejś wielkiej istoty życia, jego głębi, jego prawdy. Przesilenie wydawało mu się nędzne, niegodne, śmieszne. Dużo zgiełku, kłótni, odgrażań, wygrażań, targów i przetargów — nie było powagi i ani krzty męstwa — nie było znamienia walki. Strony, jak przemocą wypchnięte do boju na szerokie pole, dawały światu sromotne widowisko — nic prócz strachu. Więc ciskano straszliwe oskarżenia o wszystko i przekleństwa za wszystko na głowę jednego samotnego człowieka. Z nienawiści wyolbrzymiono go na szatana, na demona Polski. A z drugiej strony żądano od niego, by wyszedł w pole, i dobył miecza, i sam