Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No-no... Komu to mówić...
— Tak! Biorąc pod uwagę wszystko, co dlań osobiście czuję — mówię taki Pomimo całego mojego najwyższego... Jakże można wymagać od nas wielkich decyzyj? Tak ni z tego ni z owego? Teraz? Zaraz? Ależ na to trzeba wyjątkowego momentu dziejowego i wielkiej idei i zapału i — że tak powiem — nawet odwagi!
— Otóż to — że tak powiem — doskonale powiedziane. Nawet odwagi? Więc jeżeli tak, do czegóż to nas, u djabła, doprowadzi?
— Do niczego, niestety, do niczego, szanowny obywatelu, i tak dojedziemy do samych wyborów. W listopadzie dużo się wyjaśni. Nowy sejm wyłoni świeże siły, nowe talenty i prawdziwie nowoczesne ugrupowania. Wszyscy właściwie pracujemy teraz wyłącznie dla wyborów.
— Mecenas oczywiście kandyduje?
— Tak! Tak! Budujemy potężne nowoczesne stronnictwo o zakroju europejskim. Nic z ciasnoty, partyjnictwa. Będzie to raczej Ligą, raczej Unją. Jakto, nie czytaliście naszego manifestu? — Mecenas wygrzebał z wielkiego portfelu, wypchanego jak poduszka, wiązkę arkuszy. — Wszystko, co najlepsze, staje przy naszym programie, który wszystko ogarnia i przewiduje. Umiarkowanie, spokój, powaga. Kojarzenie współdziałań, kojenie zadrażnień. Na pierwszem miejscu — wszystko dla państwa! A dalej — czyste ręce! Dzięki temu pieniędzy mamy narazie trochę za mało, ale właśnie obchodzę wszystkie banki z hasłem: ani