Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/378

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Naszych? A kto pan jest?
— Zaufany, zaufany! Swój człowiek, wypróbowany i wierny nawet w nieszczęściu. Ach, co za cios dla kraju! Co za tragedja! Jedziemy do niego natychmiast, ale jednak przesiądziemy się do samochodu, wypadnie nam bowiem zmylić agentów, z których jeden patrzy na nas w tej chwili a drugi na numer naszej dorożki. To z policji śledczej, ale ich gorliwość opłaca nasz wróg Bąkower, ten sam, który nas zgubił. Pan szanowny oczywiście posiada... drobne, na opłacenie samochodu? Naturalnie, naturalnie, drobnostka, ale chwilowo... Jakież to śmieszne... Na tle tragedji wielkiego człowieka...
Z wielkiemi ostrożnościami przewinęli się przez miasto i utonęli w żydowskiej dzielnicy. Na Muranowskiej, w przeokropnej kamienicy, aż w trzeciem nikczemnem podwórzu, po haniebnych schodach... Nusym był spokojny, tylko oczy mu latały. Nie było śladu ciężkiego, pewnego siebie wejrzenia Marjana Plechyńskiego. Wychudł i jeszcze zczerniał. Nieogolona czarna szczecina podchodziła mu pod same oczy. Z jego dorodnej twarzy rzymskiej czyli też hiszpańskiej tym razem obnażał się i wyłaził wyraźnie typ żydowski.
— No, chłopcze, djabli wzięli Marjana Plechyńskiego calusieńkiego, od stóp do głowy, razem z twojemi dolarami. To ci mówię na pierwsze powitanie. Nie będę cię pocieszał, że cośkolwiek da się uratować, nie będę ci nic obiecywać na przyszłość, bo jej nikt nie zna. Ani cię nie będę przepraszać — byłoby