Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/379

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to już błazeństwem. Nagi fakt mówi sam za siebie. Jestem zarżnięty. Klapa generalna, krach, skandal. Ale już się przestałem martwić i nie zacząłem jeszcze myśleć, co dalej. Utaiłem się przed kozą w samem sercu warszawskiego Ghetto i czytam „Balladynę“. Jak to mądrze mówi Druga Kobieta:
„Oj, prawda, że to gorzko nam się wyślizga, co się drugim dostało“.
Poszły między ludzi twoje pieniążki, ale ponieważ kontrakt o Puszczę skarb umorzył. Najwyższa Izba Kontroli wszczęła dochodzenia, pocieszaj się zawsze, że twoje dolary wsiąkły w chudy i suchy Skarb Państwa, a choć tego niepodobna wykazać, może być i tak, nawet tak jest na pewno, ale zarazem jest i inaczej. Przegrałem więc, drogi Marku, twoje pieniądze, a raczej bandyci mnie opadli, zabrali moje i twoje. Cóż ty na to?
— Daj mi spokój. Djabli wzięli i już. Całkiem mi to nie było potrzebne. Mam co jeść.
— Rad jestem, że tak mówisz, i wierzę ci; ale sam nawet nie wiesz, ile w tem smutnej prawdy. Już tacy są nasi najlepsi Polacy. Niema w was żadnej namiętności do pieniędzy. To bardzo źle. Pracować, coś tam uciułać albo paskować, szachrować, grać na giełdzie, no i czemprędzej rozłożyć się na laurach. Tej cnoty nigdzie niema w zdrowych społeczeństwach. Przeciętny Polak nie ma w sobie krzty mistycyzmu w stosunku do potęgi pieniądza. Lubi dobrze zjeść, wypić, pokazać się, spędzić życie w wygodzie i zostawić coś tam dzieciom. W waszych rękach pieniądz się nie płodzi, nie kochacie go.