Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/377

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marek nieoczekiwanie dla samego siebie nie zdobył się na żaden koncept ani nawet na jedno słowo. Pchnęło go coś bratu w ramiona. Ściskał go z nieprzebraną wdzięcznością, rozrzewniony i szczęśliwy.
Wreszcie w końcu czerwca zebrał się do Warszawy na natarczywe a zagadkowe telegramy Nusyma, zły, że go wzrywają z błogości wiejskiej. Na samym wstępie nie trafił do własnego mieszkania. Rzeczy jego były gdzieś przeniesione, olbrzymi lokal Nusyma przerabiano na bank. Malarze drwili z niego w żywe oczy, naśmiewali się.
— Nie pierwszy pan się dopytuje. Co się tu ludzi przewaliło, cała czarna giełda!
— Niechby oni byli jego, tego pana Piechyńskiego we swoje ręce dostali, ha — ha — ha!
— Ależ ja tu mieszkałem, odnajmowałem pokój...
— To zmiataj pan, pókiś cały, bo i pana policja zabierze, będziesz pan miał mieszkanie.
Zbankrutował — dziwił się Marek. Co się stało? Jakiś gruby skandal. Gazet nie czytał od trzech tygodni. Dopiero gdy wsiadł zpowrotem do dorożki i ruszył ze swoją walizką, sam nie wiedząc dokąd, oszołomiony i nadwyraz ciekawy, wyrósł z pod ziemi jakiś nieznajomy i stanął na stopniach dorożki. Było to indywiduum nieznaczne, odziane w jasny modny garniturek, taki sobie warszawski „facet“ z ulizaną głową, w nadmiernie krótkich spodniach, wąskich u dołu, jak rękawy.
— Czekamy, ach, jak oczekujemy! Pan nie otrzymał naszych depesz?