Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/355

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najprędzej. Panie Marku, mamy dziś do pomówienia w ważnej sprawie. Miły chłopcze, nie można żyć samemi kwiatami i cukierkami od Fruzińskiego, zdarzają się momenty poważniejsze, wymagające... Zresztą, mniejsza o to. Lepiej bez żadnych wstępów zapowiem ci, że dziś żądam od ciebie przysługi, która zabierze ci parę miesięcy czasu i. zapewne sprawi ci nieco albo i sporo kłopotów. Jednak opłaci się to i tobie, gdyż będziemy w spółce — ja, ty i nasz kochany dziadzio. Interes absolutnie czysty i łatwy — poprostu trzeba tylko pofatygować się nieco, pojechać gdzie należy, zresztą dość daleko i zabrać pieniądze, które na nas tam czekają gotowe — coś koło czterech miljonów franków w złocie. Tak jest, wyraźnie cztery miljony.
— Sześćdziesiąt pudów złota!! — wybuchnął graf w ekstazie. Wytrzeszczył na Marka kaprawe, raczę oczy i wniósł do góry ramiona, bezwstydnie obnażając zaśniedziałe mankiety.
— Życie jest bogate, nieprzewidziane — otóż 1 nam wpadł w ręce prawdziwy cud...
— Czudo! Czudo — charczał graf. Krztusił się, kaszlał, obrzydły, spocony, dygocący z uniesienia i wyrabiał ku Markowi miny ojcowskie i poufałe, jak gdyby strawili ze sobą długie lata zapanbrat na potajemnych, ciemnych złodziejstwach. Odurzony, z pustką w głowie Marek słuchał, nie mogąc się jeszcze połapać w tem, co się wkoło niego dzieje. Wytrącony brutalnie z otchłannego porywu, sponiewierany w najtajniejszym swoim momencie, zapadał się w nicość. Odgadywał mętnie, że w tej właśnie chwili pozbawiono go ostatniej resztki