Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mknące nadspodziewane przemiany, w nich dotykał momentów najgłębszego poznania siebie. Z uwielbieniem, z nieprzebraną wdzięcznością, z niewolniczem oddaniem, gotowem na wszelkie poniżenie, trwał zapatrzony w swoje bóstwo. Pomimo wieczornej pory bóstwo było jeszcze nieubrane, zaniedbane, rozkoszne. Tonęła w obszernym chałacie samarkandzkim, który okrywał ją do samych stóp. Gruby jedwab mienił się pawiemi barwami. Marek wiedział, że pod tą szatą jest naga. Jedno niedbałe, omdlewające poruszenie ramion...
Wreszcie zawiesiła telefon i zajrzała mu w oczy. Wciągała go w siebie spojrzeniem jak noc nieprzenikniona, pełna obłąkanych snów. Odbierała mu pamięć, wolę. Jakże rozkosznie, po dziecinnemu pokornie korzył się przed nią! Pod jej spojrzeniem zanikał, usypiał. Gdy objął jej biodra, zaledwie na rozpalonych dłoniach uczuł nie wysłowioną gładkość i cienkość jej skóry — bez żadnego stukania, jak do siebie wpadł zasapany graf Pieremietjew. Niedbale bąknął swoje „winowat“. Marek ledwie zdążył uskoczyć, oniemiały ze wściekłości i wnet pokój zapełniła szepleniąca poprzez zrujnowane i sztuczne zęby natarczywa moskiewszczyzna, starcza gadanina. Marek ze zgrozą widział, że pani Chosłowska patrzy na grafa z życzliwym uśmiechem, niezbyt odruchowo, bynajmniej bez pośpiechu spowija się zpowrotem w swój pawi płaszcz. Rzucił w nią oczami z ostrym wyrzutem, odpowiedziała mu spojrzeniem, jakiego nigdy od niej nie doznał. Zimno, spokojnie, bezecnie drwiąco wytrzymywała jego miny.
— Właśnie prosiłam hrabiego, żeby tu był jak