Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/353

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

osłaniały przychylnie sprawy, gnieżdżące się tu każda u siebie, poza setkami niemych, szczelnych drzwi. Marek szedł po grubym dywanie, nie słysząc własnych kroków, jeszcze raz urzeczony trującym wyziewem znajomych przesmyków. Za każdym krokiem wchodził coraz głębiej, jakby we mgłę. Już zostawił, zagubił gdzieś za sobą troski i myśli, był wolny i coraz lżejszy. Odezwał się w nim śmiech gruby i przemądry ze wszystkich przesubtelnych głupstw. W głowie zapaliła się radość, upał przebiegł przez żyły, zatętnił, z pod stóp tryskały iskry. Jak pijany wsparł się ciężko o białe drzwi, łaskotliwa, obezwładniająca rozkosz szemrała w mózgu. Dość zapukać, a porwie go gorący wicher, wyrzuci go wysoko ponad nudne arcy-ludzkie nędze, ponad śmieszne miłosne dramaty i szlachetne porachunki i żale. Niema nic poza piekłem rozkoszy, nic poza nią, poczwarną i jedyną.
Pani Chosłowska uśmiechnęła się doń i nadal uporczywie słuchała, przylepiona do telefonu. W aparacie czyjś głos klekotał i skrzeczał przenikliwie. Jakieś ważne nowiny odbijały się w skupionej twarzy pani Chosłowskiej, blaski w oczach stały się złe, zawzięte. Z zachwytem patrzał w nią i oczekiwał. Ponad drżeniem niecierpliwości rozpościerało się w nim błogie poczucie pewności, że oto wszak natychmiast... Był w tej chwili przedsmak, a zarazem było jakby najwyższe i najgłębsze już wypełnienie tego, co ma nastąpić. Tu, w jej obliczu wypoczywał błogo, wyzuty ze wszystkiego, co nie było nią i tą chwilą. Był szczęśliwy. Grały w nim struny najtajniejsze. Prześcigały się w nim szybko