Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/352

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Teraz dopiero dowiedział się, jakim był nędznikiem. Cóż za nędzarzem będzie odtąd! Szedł jak napiętnowany. Wszyscy na ulicy już znali jego tajemnicę, to było niepojęte, ale oczywiste. Zgubiony jest wobec niej i wobec wszystkich uczciwych ludzi, jednak dopiero on sam ma pojęcie o otchłani swej nikczemności. Tonął w niej, z głową nurzał się w dole, pełnym lepkiego kału, i dusił się, umierał z obrzydzenia. Tam razem z nim rzucona pławiła się z lubością, przewijała się jak wąż nieczysta pani Chosłowska i wabiła go swoim niecnym uśmiechem. Zabije ją, zadusi własnemi rękami! Nienawiść pchała go do niej, żądza zemsty ślepa i niecierpliwa. Gnał prosto do niej w nieprzytomnem natchnieniu, nie wiedząc zupełnie, co z nią uczyni. Jak na złość, windziarz wciąż nie zjeżdżał jeszcze z górnych sfer. Któż go wyzwoli? Lada chwila ocknie się w nim dzika wściekłość. Rozejrzał się wokoło. W wyplatanych fotelach siedzieli panowie z bezczelnie zadartemi nogami, tajemnicze, zawoalowane damy czekały na coś po kątach. Pstrzyli się oficerowie zagranicznych misyj. Było tu jak zawsze, a jednak... Marek poczuł, że ziemia chwieje mu się pod nogami, głowę ogarniał ciężki zamęt. Nagle zrodził się strach przed czemś i rósł w nim, potężniał, coraz okropniejszy.
— Ja zaraz zwarjuję, wszystko tu czyni się jakieś niesłychane, natychmiast zacznę wyrabiać awantury... Boże, co mi jest... — I poleciał na górę po schodach. W korytarzach czwartego piętra skąpe lampki żarzyły się słabo pod wysokim stropem. Cisza, pustka i zmrok