Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

panowała nad sobą, wiedziała, że to urojenie, ale już otrząsała się z odrazy. Marek spostrzegł, że opóźnia się coś fatalnie, że policzone są marne sekundy, pozostawione mu jeszcze jak z łaski. Od milczącej, nieruchomej postaci, siedzącej tuż, biła zgroza. Co było wczoraj? Nie pomyślał o niej nawet, a dziś w jej władzy wyrok nad całem jego życiem. Jeżeli i teraz jeszcze rozminie się z nią, przegra swój los. Ach, przywidzeniem, głupstwem i niczem jest ten cały los — ale ją utracić? Ogarniał postać, czerniejącą na tle okna, i czuł ją w sobie, wrośniętą każdem włókienkiem ciała, każdym nerwem, każdą myślą. Niepodobna jej wydrzeć ze siebie. Niepodobna jej w sobie zabić. Rozpaczą zdejmowała go jego bezsilność w ostatniej chwili nieodwołalnie już rozstrzygającej. Albowiem w tej właśnie sekundzie czyta ona jego myśli i teraz wie o nim wszystko, jak gdyby niezbadanym cudem ujrzała własnemi, przeczystemi oczami jego najtajniejsze bezecności. Już zamącone jej rysy cierpieniem odrazy, przerażeniem i bólem wstrętu. Napróżno zapierać się i kłamać. Czuł na sobie jasnowidzenie tych uparcie zapatrzonych oczu i nie miał nic, czemby się mógł osłonić. Dygotał ze wstydu w ohydzie zdradzonego upodlenia, a nie mógł oderwać od niej spojrzenia. Trwało to długo. Wreszcie odwróciły się od niego straszne oczy. Gdy ujrzał jej łzy ciche, szybko mknące jedna za drugą, porwał się, i jąkając, bełkocąc słowa bez sensu, osłaniając się przed nią dzikiemi jakiemiś gestami, uciekł.
Zawaliło się wszystko i nie zostało w nim nic.