Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze o tych Włoszech, ale ożywienie już przygasało. Zamilkła, zaczęła znowu, wreszcie urwała na półsłowie i spojrzała na niego ze zdumieniem, z przestrachem. I jego naraz ogarnął strach, zaroiło się gdzieś w głębi od najgorszych przeczuć.
Już wiedział. Oderwał od niej spojrzenie, żeby się nie zdradzić i czekał na coś struchlały. Miał najgłębsze poczucie swego upadku. Dopiero w jej obliczu poznał całą swoją obrzydłość i otrząsnął się ze wstrętu. Gotów był natychmiast wstać i oskarżyć się uroczyście. Cóż z tego? Nic Potem należałoby jedynie pokłonić jej się do ziemi i odejść na zawsze. Czyż jest pokuta, któraby mogła zmyć z niego cały brud? Czyż taka jak ona może przebaczyć i zapomnieć? Ach — przekleństwo — niepodobna skłamać, przed nią nic nie da się ukryć... Patrzała na niego z tak strasznym wyrzutem, że przez rozpacz, przez cały swój wstyd, przez zamęt, Marek czuł jednak gwałtowną, poszarpaną i przenikliwą jak sztych radość szczęścia. Więc ona... Więc... Nie lękał się, patrzał w te straszne oczy i jeno błagał o przebaczenie. Gdybyż mógł opowiedzieć o sobie prawdę! Dlaczego tego nie wolno? Głupi obyczaj, nic poprostu, nic szczerze, choćby od tego zależał los człowieka, nie wolno, niech żyje święty konwenans! Porywał się, by zacząć, by wreszcie przemówić, nie należało tracić ani jednej sekundy, bo za chwilę będzie za późno... Wił się pod jej spojrzeniem. Jak warjat marzył o tem, żeby się zapaść pod ziemię, w rozpaczy widział jeden jedyny ratunek — zerwać się i uciec bez jednego słowa, rzu-