Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciwszy wszystko na pastwy losu. Nareszcie wśród chaosu jakichś strzępków, pokracznych zygzaków, nieśmiało i niedołężnie zarysowała się pierwsza myśl rozsądniejsza. Uparł się przy niej, a choć zupełnie w to nie wierzył, powtarzał sobie jedno wkółko, niemal słowami: — Wszystko to nieprawda, imaginacja, nic nie wie, nic nie podejrzewa... — Wkońcu ocknął się jakby ze snu i przemówił swobodnym głosem, tonem lekkiego zdziwienia:
— Dlaczego pani tak patrzy? Co pani we mnie widzi osobliwego?
— Przepraszam pana. Już taka jestem, zamyślę się, zagapię się... Zupełnie odwykłam od ludzi, nie potrafię się zachować...
— Ale jednak musiała być jakaś przyczyna...
— Nie warto tego dochodzić, któż odpowiada za swoje myśli? Utroi się coś człowiekowi, a u mnie zaraz odbija się to jakoś w oczach, w całej twarzy. Ze mną tak zawsze. Jabym nie potrafiła nic utaić, ani skłamać oczami, które od tego właśnie są.
— Właśnie. To jest w pani cudowne. Ale i straszne.
— Straszne... Ach, nie! Dlaczego?
— Dlatego, że kiedy pani tak patrzała na mnie, chciałem poprostu wyznać przed tobą wszystkie moje winy, chciałem błagać o przebaczenie, płakać...
— Naprawdę? — Powiedziała to bez cienia zdziwienia, tak sobie, najzwyczajniej.
— Naprawdę. Pani mnie przenika nawskroś, to oczywiste. A człowiek nie może mieszkać w szkla-