Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pracować, ani myśleć poważnie, zresztą, gdy się jest samą jedną na świecie, to czyż warto cokolwiek zamierzać. poczynać... Na nieszczęście, wyrodziła się ze swego kobiecego rodu, nie lubi plotek, ani zabaw, ani flirtów, ani gałganków, doktór upewnia, że Włochy są stworzone dla niej, że tam przyjdzie do siebie — ach, do siebie! Czyż ona nie ma dosyć samej siebie?... Ale może jednak tam właśnie czeka na nią jej los, który jej się czasami śni. Dziwny sen, raczej śmieszny, a dzieje się to zawsze naprawdę gdzieś we Włoszech: strasznie błękitne niebo i mnóstwo białych kamieni, jakichś szczątków porozrzucanych wśród jasnej bujnej trawy Między innemi leży tam przerośnięty trawą ułamek posągu, jest to bryła bez głowy i bez nóg...
Marek poznał ten sen... Był zdumiony. Niedalej jak przed paru dniami przyśniło mu się to samo. Mógłby jej przerwać i naprzód opowiedzieć co było białej, niechby się i ona zadziwiła. Wyroczny sen, ich własny, wspólny! Przecież tego jednego starczy, żeby zrozumiała, że są dla siebie stworzeni. Trzeba jej przerwać, natychmiast dopowiedzieć resztę, inaczej nie uwierzy, zresztą niktby nie uwierzył. Już miał zacząć, gdy w jednej chwili ogarnęło go ciężkie zwątpienie. Nie wiedział, co jest naprawdę, a co mu się tylko wydaje. Wszedł w stan dręczący, dobrze znajomy. To w jej oczach już się coś odmieniło. Mówi z nim, ale czy ona wie teraz, że on tu jest i kto on jest? Nie widzi go, nie widzi przed sobą nic. Szalone oczy, i czyż mogą być na świecie piękniejsze? Mówiła coś