Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A ot moja próba!
Cięła go naodlew przez pierś i natychmiast z zamachem cięła po koniu. Ogier stęknął i odsadził się z miejsca. Już znikła między olchami. Dopiero w tej chwili uczuł Marek ból. Czerwona, nabrzmiała pręga piekła jak ogień. Od piersi spływały po całem ciele strugi rozkoszy. Stał na kamieniu i nie śmiał się ruszyć. Lękał się, że się zbudzi i wszystko stanie się nieprawdą.
Przybył graf Pieremietjew, potentat z Petersburga, zaprzyjaźniony z domem. Przy stole zapanowała francuszczyzna. Graf, dżentelmen już szpakowaty, dziwnie nadskakiwał Botwidowi, który zachowywał uprzejmą odporność. Pani Chosłowska była jakby łącznikiem między gościem a siostrzeńcem. Znowu tajemnica — myślał Marek. Gdy obserwował ten arystokratyczny zespół, zdawało mu się, że przenika jakiś dramat, rozgrywający się za temi udanemi uprzejmościami i pustą rozmową. U kredensu uwijała się piękna panna pokojowa, rzucając ku państwu ciekawe spojrzenia. — I ona w to wplątana — imaginował sobie Marek. Stary hrabia gadał w przestrzeń niesłuchany przez nikogo. Stary komedjant rozmyślnie robi idjotę. A ten Moskal to właśnie najgorszy łotr... Pożałował kolegi Botwida, który broni się, jak umie, ale jeszcze nie widzi całej głębi intrygi. Z nią nikt nie wygra sprawy — to demon. Marek wiedział, że jeszcze jest poza spiskiem, ale każdej chwili na jedno skinienie nakazujących oczu, za jeden uśmiech... Czyż on wie, co zrobi? Botwid często poglądał nań z drugiego