Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

końca stołu wzrokiem zagasłym i znużonym, jakby wzywając ratunku. Na to wszedł pan plenipotent Pieńkowski, przepraszając natarczywie za opóźnienie, zakręcił się, zagadał, obejmując niezwłocznie reżyserję całej intrygi.
Noc była parna. W nieprzebitych ciemnościach drzewa szamotały się z wichrem, który wpadał i przelatywał. Zacichały liście, nastawało milczenie i Marek czekał. W pewnej chwili z parku odezwały się głosy. Marek zakradł się na balkon, przyczaił się za balustradą. Poznał skrzekliwy głos grafa i rozkoszny niski ton pani Chosłowskiej. Dźwięki rosyjskiej mowy dobiegały niejasno. W ciemnej przestrzeni, niewiadomo — blisko czy daleko, majaczyła biała plama jej sukni. Rozmowa wzmagała się, przygasała i nagle w ciszy wybuchł jej śmiech. Zagrała w nim zła siła, przemoc, triumf nad wszystkiem co dobre, słabe, szlachetne.
O ty, piekielna — ty, przepiękna!
Cisza. Zapach róż wpełzał do pokoju i rozpościerał się w ciemnościach. Za oknem cichutko zaszeptało obudzone drzewo. To łopotała drżąca, struchlała osika, która żyła w wiecznym niepokoju, wciśnięta między obce szlachetne drzewa. Marek słyszał szybkie uderzenia własnego serca. Tak — nie. Tak — nie, powtarzał niestrudzenie i cicho stary zegar. Na sekundę ożyły ciemności stłumionem, niezmiernie dalekiem łyśnięciem. Gdzieś jeszcze dalej, z za świata ozwał się ciężki pomruk. Idzie burza... I nagle zaszumiały, zahuczały drzewa. Pod arkadą alkowy, na tle mętnej poświaty okien stanęła czarna postać.