Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dzień dobry, panie Marku! Przepraszam — gdybym wiedziała... Ale niechże pan wstanie!
Zerwał się. Zaszumiało mu w uszach. Skulił się, osłaniał jak mógł.
— Niech pan stoi spokojnie, równo. Ślicznie się pan opalił. Niechno mi pan popatrzy w oczy!
Spojrzał. To nie mogło nie być snem. Więc widział, jak we śnie. Pochylona z konia, patrzyła nań uporczywie, głęboko, poważnie, bez cienia szyderstwa. Opętała go oczami. Widział w nich niezgłębioną otchłań i swój cały los w tej głębinie. Nie był sobą. Stawał się niewolnikiem, rzeczą, niczem. Już nie czuł wstydu. Chwytało go szaleństwo.
— Niech pan stanie tam, na kamieniu!
Wskoczył na ciepły, wygładzony złom granitowy, wystający z wody.
— Niech pan założy ręce na karku — tak! Czemu pan tak drży? Przecie chyba dzisiaj dość ciepło? Muszę pana narysować. Pan wie, że jestem malarką?
Erebus kręcił się i przeszkadzał jej patrzeć. Raz po razu wielokrotnie cięła go szpicrutą. Ogier wspinał się, rzucał się w bok, wreszcie skoczył jeszcze raz i stanął drżący. Napatrzywszy się, ruszyła koniem, podjechała tuż do kamienia. Giętka szpicruta drżała w jej ręku.
— Pan się we mnie kocha? A umie pan być wierny? Ślepo oddany? Na przepadłe? Wytrzyma pan próbę?
Chciał przemówić, wargi mu drżały, w gardle zacisnęło się coś. Nie mógł odpowiedzieć ani słowa.