Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się odpędzić. Nie czując, co czyni, podał się naprzód całem ciałem. Coś go uniosło z fotela. Kolana dotknęły dywanu łagodnie, nieznacznie. Tuż przed oczami, tuż pod ustami, przez połyskliwą, przejrzystą powłokę pończochy ujrzał ledwie dostrzegalną żyłkę na przegięciu stopy i poczynające się tuż u brzegu pantofelka rozdwojenie między palcami. Zaszumiało w uszach, zdaleka, zgóry, wprost nad jego głową nadlatywało coś już znajomego, było przeraźliwie szybkie, niewidzialne i potężne, aż serce utknęło i zamarło w grozie oczekiwania. Pod zaciśniętemi powiekami tryskały iskry i rojami leciały w ciemność. Tuż, tuż — już... Ostatni ułamek sekundy, zanim w szalonym rozpędzie uderzy pocisk i wybuchnie.
Nagle — dziwnie przenikliwy ból. Ostry, nieustępliwie twardy kant wrzyna się w kolano, na którem wsparł się przez chwilę cały ciężar ciała. Jedna sekunda... Przeleciał pocisk. Zgasło opętanie, wróciła zwyczajna prawda tego, co jest. Wydarł się odraza jak z kamiennego żołnierskiego snu, jak kiedy w głębinie ciemnej nocy zakrzyknie czyjś ochrypły głos: — Alarm! — Natychmiast nieznacznie podjął z ziemi brauning i ruchem zamaskowanym a szybkim zasunął go do tylnej kieszeni. Teraz tylko pocichu wstać z kolan, wrócić na swoje miejsce... Zaledwie się poruszył, zwieszona noga błyskawicznie podjęła się, znikła pod suknią, na czarnej spódnicy wyrosła ręka przenikliwie biała z rozwartemi, drgającemi palcami. Ostrożnie, zukosa, w strachu bezmiernym podnosił głowę.
Patrzała w niego wprost szeroko otwartemi oczami.