Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śliwy. Jestem szczęśliwy, pomimo wszystko. Niech się dzieje, co tylko chce, ze mną i z nią. Piękne są i tęsknota i rozpacz. Jest piękno w beznadziejnej zatraconej miłości i w bezgranicznem upojeniu osiągnięcia, w pełni posiadania. Co jest większe? Co lepsze? I to, i tamto, i wszystko, co się burzy, co wzbiera, co szaleje, co się rodzi i co ginie. Więc czegóż ty chcesz? Nie wiem. Nie wiem i jestem szczęśliwy.
Był oderwany od rzeczywistości tego, co się w nim działo. Myśli jak różnobarwne smugi wysnuwały się w jego mózgu i rozpełzały się samopas, wyprawiając dziwne harce. Zdawało mu się, że je widzi oczami. Przewijały się, krzyżowały, splatały się ze sobą. Bujały, rozpędzały się, gotowe ulecieć w dal i obijały się, jak o ściany. Było im ciasno, skłębiły się, zwarły jak wokoło jakowegoś ośrodka i nagle nieprzeliczone i wszystkie natarczywemi skrętami otoczyły postać uśpioną i zaroiły się po niej od stóp do głowy. Przewijały się w jej włosach, błąkały się po przenikliwie białym wykroju czarnej sukni, po szyi i piersi, muskały czoło, usta, aż twarz przez sen zadrgała, jakby opędzając się od much. Spłoszone, uleciały ku górze, mieniąc się ponad nią, unosząc się, opadając, aż wszystkie naraz osnuły jej zwieszoną, bezwładną stopę, jedwabną pończochę barwy dymu i lekki pantofelek z mieniącej się chrabąszczowej skórki. Stopa poruszyła się pod ich ciężarem i zaczęła drgać, jakby usiłując strząsnąć to ze siebie. Marek zląkł się, że się zaraz zbudzi, ale nad myślami nie miał już żadnej władzy. Rozigrane, samowolne, bezczelne, nie dawały