Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ponad żalem, że spalone zostało wszystko tamto, wygórowała niezbita wiara w siebie. I natychmiast, jak rozwichrzone obłoki na niebie, rozpostarły się przed nim wizje spraw nowych, dopiero co z niczego stworzonych. Na chwilę zastygły w swych kształtach wyrazistych, doskonałych, zapaliły się czarownem światłem i zgasły. Już je miał w sobie na zawsze. Będzie je nosił w tajemnicy i hodował, mniejsza o to, co się z nim samym będzie działo. One są jedyną prawdą jego istnienia, a reszta — jak tam sobie sama chce... I ona — uśpiona, szatańsko dziwna, dręczycielka tak piekielnie pożądana... I ta jej straszliwa bliskość, że dość wyciągnąć rękę... I ta godzina nocy, obłąkana, do niczego niepodobna, i to nieznane, co ma się rozpocząć lada chwila — czemże to wszystko jest? Wizją, snem, obrazem dramatu... Już nie odczuwał trwogi.
Zamiast żywego targającego udręczenia i gotowości na każde szaleństwo, bodaj na śmierć, jątrzyła rozkoszna namiętna ciekawość. Cóż będzie dalej? Był zdumiony, pożądał zawikłań, niespodzianek, niemożliwości... Chciał czegoś niepodobnego do żadnej prawdy. Gdyby ocknęła się teraz i poprostu wyciągnęła do niego ramiona? To zaprawdę niemożliwe, ale już nazbyt proste. I tak odrazu przecięłoby się, zakończyłoby się wszystko? Byłaby w tem otchłań rozkoszy, zarazem ciężki zawód. Poco człowiek żyje? Byle tylko zdobywać, brać i rzeczywiście coś posiadać? Przenigdy. Ależ tak!
— Myślę, jak obłąkany. Nie, jestem tylko szczę-