Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kojnie, palce szukały czegoś, przesuwały się po dywanowem pokryciu otomany, po fałdach czarnej, jedwabnej spódnicy. Westchnienie podniosło jej pierś. Niepokój przebiegł przez całe ciało, głowa osunęła się z poduszki, wtuliła się w ramiona, pasmo włosów spadło aż na oczy. Zaraz się ocknie...
Czekał na to z dziwnym spokojem, jak gdyby zgóry wiedział, co ma czynić. Już nie czuł osobliwości tej wizyty. Ośmielało go przyćmione wnętrze, miłe, jakby swoje własne, zaciszne i ciche. Na stoliku leżała więdnąca czerwona róża, białe rękawiczki, wielki bronzowy nóż do rozcinania kartek, stylizowany na chińskiego smoka, torebka ręczna, duża gruba koperta. We mgnieniu oka ją poznał, ani chwili się nie zawahał. Zręcznie, jak złodziej, nie odrywając oczu od twarzy uśpionej, strzegąc się najlżejszego szmeru, tłumiąc oddech, wyciągnął rękę i zabrał swoją kopertę. Wsunął ją do kieszeni i odetchnął głęboko, jak po ciężkiej pracy. Doznawał szczęścia ulgi, jak gdyby mu się udało cofnąć sam fakt warjackiego przesłania tego miłosnego wyznania. Jak gdyby przez to samo sprawił, że nie było ono przez nikogo czytane i stało się zpowrotem jego własne, tajemne. Przycisnął rękę do kieszeni, jak gdyby chciał sprawdzić, że odzyskał swój skarb, z którym tyle miał kłopotu. Toż to jedyne, co ocalało z hekatomby! I naraz utwór wydał mu się głęboki i piękny. Zażądało mu się odczytać to natychmiast. Nie dla sprawdzenia, ale dla samego siebie — przecież nie czytał jeszcze tego. Wróciło upojenie tajemnych natchnień.