Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Odpowiedział twardo i hardo na jej strach. Gdy zwarły się brwi i oczy stały się naraz zimne, jasne, inne, spuścił powieki. Spojrzał błagalnie poniżony i żebrzący i wnet pochylił głowę przed jej pogardą, przed jej szyderstwem.
— Do kiedyż pan tu będzie klęczał?! Wstać!! I niech pan sobie natychmiast idzie precz!
Cóż innego mogła powiedzieć? Ale nie wierzył uszom, to było zbyt brutalne, jakieś już ostateczne, a głos zupełnie obcy. Zerwała się z otomany, wstał i on. W zgnębieniu, ze smutkiem patrzał bezbronny w złe oczy i na drgające wargi i naraz, poza wszystkiem, ponad wszystko oblała go fala zachwytu — nigdy jeszcze nie widział jej takiej pięknej! Nie może jej się wyrzec, nie ustąpi. A jeżeli teraz, zaraz, ma być odtrącony, czyli, ach, tak poprostu wyrzucony za drzwi, to zanim odejdzie... Nie, nie odejdzie, nie ruszy się stąd. Ona jest w jego władzy. To znać, że się straszliwie boi. Więc cóż? No i cóż jeszcze? Zbrodnia? To nie żadna zbrodnia! Zuchwale wparł w nią oczy — przez jakieś ostre trawy, przez kolące gąszcze przedzierał się w nim człowiek pierwotny i dziki, człowiek nagi. Długo mierzyli się oczami, twarzą w twarz, zbliska, ostro, bez zmrużenia powiek. Ciężko oddychała półotwartemi ustami. Marek czuł na sobie szybkie fale jej tchnienia, w ramionach, w karku wzbierała w nim siła, jakiej nie zaznał w sobie nigdy, nogi prężyły się jak z gibkiej stali. I, choćby nie chciał sam, pchnie go ku niej napór tej mocy, a niech jej tylko dotknie... Zamąciło się jej spojrze-