Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Straszliwa, wielka na Cały dywan bosa stopa na sekundą zawisła nad zabawą i zakryła, zmiażdżyła wszystko. Olbrzym poszedł dalej, cichnie głuchy grzmot jego kroków. Drży cała — niepodobna spojrzeć w to miejsce...
Przenikliwy dzwonek. Jak szybką okrągłą piłą tartaku kraje jej mózg, długo, długo, jeszcze... Któż tak śmie? Na to dzwonienie odpowiada jak do akordu jakiś ton jej serca. Serce tłucze się, leci, dzwoni, boli. Ocknęła się, zerwała się z otomany, ’pobiegła do drzwi. I jak przed chwilą przez sen, tak i teraz nadsłuchuje i boi się. Za drzwiami cisza. Jak wówczas nikłe pasemko światła, chłód i ciemności. Oburzona natarczywem, niedopuszczalnem dzwonieniem postanowiła nie otwierać. Zresztą zbyt się łąka. Bóg wie, kto to może być. Czuła nieomylnie, najwyraźniej, że za drzwiami ktoś stoi. Już nie dzwoni, czeka cicho, nadsłuchuje. Znika pasemko światła i znowu jest na swojem miejscu. Słychać czyjś oddech. Na palcach przechodzi przez przedpokój, opiera czoło o zimne drzwi. Jest. Jest. Jest! Przez głową przelatują nieprawdopodobne przypuszczenia, wizje fantastyczne. Serce zamiera i rusza wskok. Strach i niezwalczona ciekawość. Niewiadomo kiedy i jak szczęknęła zasuwa. W jednej chwili stanęła z nim twarzą w twarz. Zdumienie, ulga, rozczarowanie. Nagły niespodziewany gniew. Wybuchł, zanim zdołała się opamiętać.
— To pan?! Co za dobijanie się? Dlaczego pan tak strasznie dzwoni? Trzebaż się trochę liczyć z ludzkiemi nerwami — jestem sama w domu...