Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ależ ja zupełnie nie dzwoniłem! Dopierom się namyślał, bo nie chciałem przeszkadzać. Jeżeli pani...
— Poco to kłamstwo? Doprawdy, osobliwy z pana człowiek, dotąd mi trzeszczy w głowie pańskie dzwonienie, a pan się wypiera w żywe oczy. Jakże tak można?
Patrzą sobie zbliska prosto w oczy. Oboje są zdumieni. Marek wyrwał się z oszołomienia, już stłumił w sobie złość i hardość, które wybuchły w nim na to bezczelne wpieranie. Jeszcze nie rozumiał, ale wiedział, że niepodobna uczynić tego, co należało, czyli obrazić się i odejść. Za wszelką cenę trzeba ją uspokoić, nie wolno mu jej opuścić.
— Pani się zaziębi na mrozie, proszę...
Odeszła od progu, nie oglądając się, nie zapraszając go ani jednem słowem. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, zdjął futro. Zaczekał chwilę i, zdobywając się z wysiłkiem na odwagę, z zamętem w głowie, wsunął się do ciemnego saloniku. Pani Goślicka nie dawała znaku życia. Stanął na progu gabinetu. Siedziała skulona bez ruchu, zasłoniwszy twarz rękami. Oddychała porywczo, drgała, lada chwila zaniesie się od płaczu. Niepodobna było wszczynać towarzyskich wstępów, przepraszać, zagadywać. Trzeba tu było coś przełamać, natychmiast zdobyć się na rzecz stanowczą, odważnie i nieomylnie. W łagodnym fioletowym zmierzchu zaczynało wszystko kołować się, wznosić i opadać. Bez jednego słowa uklęknie przed nią i odejmie jej ręce od twarzy, zajrzy jej w oczy zbliska, do dna duszy...