Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrogo i bezczelnie. Coś w rodzaju olbrzymiej ropuchy oplecie ją lepkiemi łapami, uwiesi się na niej, zacięży, obali ją, przygniecie. Nogi uginały się pod nią, nie miała sił odejść stąd, uciec. Jak we śnie, tak i teraz poprzez strach, wstyd i wstręt przebijała się ostra, nieprzezwyciężona ciekawość To ona trzyma ją u drzwi; oderwać się nie może, bo obie ręce zacisnęły się na zimnej bronzowej klamce. Ogląda się w głąb mieszkania, jak za ratunkiem, choć wie, że nikogo tam niema. Przez ciemny salonik, jakby w dużej odległości, widzi skrawek swojego gabinetu. Ach, gdybyż mogła tam wrócić! Łagodne światło pada na dywan, zielony jak łąka. Już wie, co będzie dalej, zapomniała o strachu, uśmiecha się. Na łączkę wpadają chłopcy karzełki. Rozbiegają się gromadą, szybko śmigając białemi kolaneczkami, jedni w czarnych koszulkach, drudzy w żółtych. Ustawiają się sprawnie i zaczyna się śliczna zabawa. Lata w powietrzu, odbija się i wraca piłeczka, mała jak orzeszek. Migają i mącą się w oczach liliputy footbaliści. Przelatują po łące, to tu, to tam, skupiają się, przewracają w zażartej walce. Zwycięstwo się waży; z naprężeniem patrzy na te zawody, a całą duszą trzyma z żółtymi, choć wszyscy oni to chłopaczki kochane i śliczne. Widzi każdą twarzyczkę, czerwone to, rozkrzyczane, aż tu do niej dochodzi nieustający pisk. Wtem rozlega się głuchy, rytmiczny grzmot, nadchodzi szybko, wstrząsa całym domem. Zbliża się coś okropnego, groza wisi nad chłopcami, ona to wie, wie! Ale nie może pobiec ich ostrzec, nie może zawołać. Już!...