Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy otworzył drzwi, uderzył w niego zgiełk i gwar wielu ludzi usiłujących przekrzyczeć się nawzajem. W gęstym dymie cygar, w jaskrawym blasku wielkich lamp ujrzał gromadę zajadle kłócących się panów. Porozwalani na kanapach i wielkich klubowych fotelach, panowie ci wrzeszczeli ku jakiejś strasznej, łysej pokrace o kanciastej czaszce, wielkiej jak ceber. Maleńkie to straszydło stało w kącie jakby osaczone i darło się z zamkniętemi oczami, czerwone, spocone, szeroko obracając paszczą ze złotemi zębami. Marek cofnął się, zamknął drzwi i wrócił do siebie. Był przerażony.
— Cóż to za kanalje? Gdzie ja jestem? Na czarnej giełdzie?
Nie obchodziły go nigdy interesy Nusyma, nawet teraz, gdy mu powierzył swój zapomniany skarb, który przeszło dwa lata przeleżał w kuferku w oficynie jordanowickiej. Gdy szedł na front, zamierzał to dać bratu na jego meljoracje, ale się powstydził. Dolary mogły wzbudzić w Kubie słuszne podejrzenie, a powiedzieć prawdy nie mógł, gdyż nie było człowieka na kuli ziemskiej, od którego można było wymagać, żeby w to uwierzył. Byłoby zupełnie oczywistem, gdyby go okradziono w drodze, niewiadomo kiedy i jak. Ale taki dar ślepego losu był absolutnie wykluczony. Ludzie są bez wyobraźni i mają swoje nałogi. Czysta prawda byłaby tu kłamstwem, zgrubsza pokrywającem nieczysty interes. Nakłamać coś dla usprawiedliwienia tej kwoty nie chciało mu się. Zresztą chwilami sam wątpił, skąd mu się wzięła ta grzeczna sumka. Nusymowi nie potrzebował się opowiadać,