Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poprostu spytał go, czyby on tem nie obrócił z parę razy, ot tak sobie, na jakichś skromnych warunkach. Po powrocie zostało mu koło dziesięciu tysięcy.
Usłyszawszy tę cyfrę, Nusym zagwizdał z najwyższego tonu przeciągle i czysto. O tej porze dolary w Polsce zaczęły już na dobre odgrywać rolę mistyczną. Sprawiały cuda, przewroty. Dotykając dziewiczej gleby polskiej, gołej jak święty turecki, każdy papierek dolarowy stawał się kamieniem filozoficznym, który rzucony byle jak i w byle co, wytwarzał napoczekaniu nieprzebrane bogactwa. Za każdym obrotem pomnażał się i rósł, płodził się chorobliwie, jak najgorsze robactwo. Spisali u rejenta formalną umowę i dolary w mgnieniu oka wsiąkły w zgłodniały polski rynek. Nusym wróżył urodzaj lepszy, niż na ziemi egipskiej za siedmiu krów tłustych.
Chodził po swoim pokoju i klął. Jak obudzony z rozkosznego snu, dostrzegł nietylko podejrzane interesy Nusyma, w które pośrednio i sam był wplątany, ale i cały odmęt swoich własnych najwewnętrzniejszych kłopotów. Spostrzegł, że już go opasała nuda i pustka, od których odjechał był w krainę nieprawdziwości i marzeń. Bawił się tam niczem za najlepszych czasów w Zimnych Dołach, no i wreszcie musiał powrócić tak samo, jak wracał po wakacjach do obmierzłej sztuby. W jednej chwili zawalił się potężny gmach odzyskanego szczęścia, jego szczytne powołanie, mocna twierdza literatury, zmurowana z grubych tomów. Jęknął ze wstydu. Jakże on mógł!?... Zapamiętać się, tak