Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i parą pokojów były umeblowane wspaniale i krzycząco, reszta byle jak, a było i parę pokojów absolutnie pustych i zapuszczonych, gdzie czasami zalegały stosami jakieś paki, worki, balony, ustawione szczelnie, jak w towarowym wagonie. Czasami te ciężkie bogactwa znikały bez śladu, a w pustych pokojach zjawiały się biurka, stoły, półki, telefony i panny klekoczące na maszynach do pisania. Pewnego dnia znikło i to, przezwyciężone i wyparte przez ponurego, żydowskiego samotnika, który krył się w przestronnej budowli biurka amerykańskiego i pilnował kolosalnej kasy ogniotrwałej. Marek pochłonięty manją miłości i pisania dopiero w końcu stycznia zaczął interesować się nieco tem, co go otaczało. Wydarłszy się dalszym natchnieniom, wszedł kiedyś tak sobie do gabinetu Nusyma. Przy stole okrytym zielonkawą starą makatą (tzw. stół konferencyjny) siedziało w dymie z dziesięć osób, zaprzątniętych grą, naokoło liczna galerja dość przyzwoita, paru oficerów polskich i francuskich, jeden bardzo stary generał. Bankierem był młody człowiek zdechły i wytworny. Zagasłe oko przez monokl patrzało kędyś w nicość, wychudłe białosine palce przebierały nerwowo w leżącej przed nim kupie banknotów. W kącie na kanapie siedziało dwóch zrozpaczonych żydów w kraciastych amerykańskich ubraniach, z obrzydłemi struchlałemi oczami. Do tych skazańców przemawiał coś najserdeczniej stary siwy pan, patrjarchalny, sarmacki, sympatyczny. Marek skrzywił się i przymknął drzwi. Zastukał zkolei do tak zwanej „malinowej sali“, wreszcie ujął za klamkę —