Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bie, tylko aby żyć — było to godne krowy, konia, fornala, dziedzica, księdza proboszcza, nawet doktora Niemyskiego i wszystkich co do jednego belfrów z siedleckiego gimnazjum. Wiedział to niezbicie jeszcze kiedy był głupim uczniakiem. Jako głupi roił o sobie z całym spokojem niestworzone dzieje i zgóry wiedział, że coś z tego będzie, a czas był przed nim bez granic. W Krakowie gnębiło go widmo nudy rozsądnego życia, na które i on był skazany i już w nie właściwie wchodził, niepytany, chce czy nie chce. Na szczęście, wojna uchroniła go od tego strasznego losu, bo gdyby nie ona, to kto wie, coby z nim było o tej porze. Wreszcie, nareszcie...
Ach, Nusym Skurnik przy pierwszem po latach spotkaniu powiedział mu był i przepowiedział, że chyba będzie artystą, bo nic innego nie potrafi. Zrazu nie uważał na to, ale teraz jakaż otucha bije od tych słów proroczych, które zapamiętał był i nosił w sobie utajone. A teraz trzeba, żeby się Nusym nie zawiódł, lub co gorsza, nie był się omylił. Narazie dobrze szło — na psa urok. Wszelkie troski i ciernie odkładał na odległe kiedyś, na czas właściwy, gdy wypadnie przebyć straszną próbę druku i ujawnienia swej wartości. Może wielkości? A może tylko śmiesznej nędzy?
Pisanie odgrodziło go od nudy i pustki powszedniego bytu i od przymusu rzeczywistego przeżywania. Ono ukoiło jątrzące tajemne cierpienie. Opętanie jego uniosło się wysoko ponad skąpą i niezgrabną rzeczywistość tego, co było naprawdę. Nie-