Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

arkusze, zamknięte na dwa spusty w tajemnej szufladzie, dają okruszynę prawdopodobieństwa, pewnej nadziei... Na daleką, oczywiście, na bardzo daleką metę, za dobre kilka lat... Marek już pisał. W tajemnicy, przy drzwiach zamkniętych na klucz, żeby go ktoś nie złapał przy biurku, żeby nawet przesprytny Nusym nie przewąchał. Nie na serjo, niby żartem, ot tak sobie, ale z manjackim zapałem i uporem. Całemi nocami, w gorączce, w zamęcie, w szczęściu. Samego siebie się wstydził, a pisał.
Zdawało mu się, że dopiero teraz, gdy się wreszcie odważył, ujrzał i poznał samego siebie takiego, jakim był w całej swojej prawdzie. Życie zewnętrzne, nielitościwie realne, to niby prawdziwe, jakie pędzą wszyscy inni, naraz przestało go dręczyć i wiązać. Co za ulga! Od małego dziecka pałędał się pomiędzy ludźmi w niejasnem podejrzeniu, że nie jest taki, jak inni, że mu czegoś brak, że każdy od niego lepszy. W tem, co było, we wszystkiem, co się działo zwyczajnie i jak należy, pełno było czczej nudy. Zawsze się zachciewało, żeby było zupełnie inaczej. A gdy należało radzić o sobie samemu, co za troska wyłaziła zewsząd i truła mu radość pierwszej młodości! W dobrej czy złej chwili zawsze wisiał nad nim kłopot, co on ma ze sobą robić, kędy ma się w życiu obrócić ze swoją dziwną osobą. Wiedział, że był do niczego, bo mu się nic nie chciało, oburzał się, kiedy ojciec mawiał o nim krótko: — Leń. — Przenigdy! Pracowałby z rozkoszą, gdyby wiedział, co on ma robić, poco i naco. Albowiem robić to, co wszyscy, żyć tak so-